Zadzwoń lub napisz
+48 602 370 506 +48 510 222 266 +48 500 221 797 info@zwrotpodatkow.pl
lub
skorzystaj z formularzaW przychodniach i szpitalach w Wielkiej Brytanii coraz częściej można spotkać polskich pacjentów. Większość przyjechała tutaj niedawno – trzy, cztery lata temu. Na ogół nie znają jeszcze dobrze języka angielskiego. Mają też słabe pojęcie o tym, jak działa brytyjska służba zdrowia NHS.
W prostych sprawach medycznych każdy sobie jakoś radzi, tym bardziej, że podstawowe leczenie jest bezpłatne. Ale kiedy przychodzi do bardziej skomplikowanych przypadków – trudno się porozumieć z lekarzem, brakuje historii choroby, czy w grę wchodzą inne sprawy formalne – potrzebny jest tłumacz. Niektórzy Polacy nie wiedzą jednak, że w uzasadnionych przypadkach taka usługa im przysługuje.
Pani Barbara, będąc już w ciąży, zaraziła się od partnera wirusem HIV. Teraz matka i dziecko są pod stałą opieka szpitalną w Anglii. W Polsce – mówi z goryczą – czułaby się wyalienowana, zaszczuta. Tutaj natomiast jest traktowana normalnie. Marian chciał w Anglii rozpocząć nowe życie. Niestety, przywiózł ze sobą z Polski żółtaczkę wirusową typu B, która zaraził się przy okazji robienia tatuażu. Teraz musi stale chodzić na kontrole i przestrzegać diety.
Maryla zarzeka się, że na następny poród na pewno wróci do Polski, do rodziny, bo tutaj szpital odmówił jej “cesarki”. Na dodatek położne potraktowały ja jak spryciarkę, która chciała skorzystać z tutejszych świadczeń. Natomiast rodzice chorego na padaczkę Marka, a także Kasi, u której wykryto cukrzycę, i małej Zosi z niedorozwojem umysłowym, chwalą opiekę, jaką otoczono ich dzieci w tutejszych szpitalach i nigdy nie opuszczają oferowanych sesji terapeutycznych i wizyt lekarskich.
Aniela, która zostawiła rodzinę w Polsce, nie chce nawet spojrzeć na dziecko, które właśnie urodziła w jednym z londyńskich szpitali. Kiedy okazało się, że jest w ciąży, od razu zdecydowała oddać je do adopcji. Mimo nalegań służb socjalnych, kategorycznie odmawia podania jakichkolwiek danych o ojcu chłopczyka. Nie potrafi też podać nazwiska swojego lekarza pierwszej pomocy (GP). Inna młoda kobieta po przyjeździe do Anglii zdecydowała się przerwać ciążę. Po wnikliwych badaniach okazało się bowiem, że może urodzić dziecko z zespołem Downa.
Pan Heniek nie rozumie, dlaczego przed operacją usunięcia raka prostaty nikt nie chciał przyjąć koperty –”przecież w Polsce zawsze daje się lekarzowi w łapę”. Młody chłopak z przewlekłą chorobą stawów szuka leku na receptę, który pozwoliłby mu normalnie funkcjonować i wrócić do pracy na budowie. Lekarz gotów jest mu pomóc bez względu na bardzo wysokie koszty owego preparatu. Zaszokowany pacjent odesłany zostaje jednak do szpitalnego biura ds. obcokrajowców (Overseas Visitors’ Office), gdzie urzędniczka każe mu udowodnić, że legalnie pracuje i odprowadza podatki do brytyjskiego fiskusa.
Większość naszych rodaków, którzy w ostatnich latach masowo osiedlili się w Wielkiej Brytanii, musi prędzej czy później zetknąć się z tutejszą państwową służba zdrowia (National Health Service). Nie stać nas bowiem na korzystanie z prywatnych szpitali i klinik, podczas gdy NHS oferuje prawie takie same usługi bezpłatnie.
Niestety, kontakty z NHS bywają często kłopotliwe, a nawet krępujące. Po pierwsze, tutejszy system opieki zdrowotnej – i to bez względu na jego wady i zalety – jest po prostu inny od tego, jaki jest w Polsce. Po drugie, nadal nie wszyscy znamy język angielski na tyle dobrze, by swobodnie porozumieć się z lekarzem, położną, fizjoterapeutą, czy laborantką. W takich trudnych sytuacjach wkracza na scenę tłumacz, ewentualnie znajomy lub ktoś z rodziny, dobrze mówiący po angielsku. Usługi oficjalnego tłumacza są dla pacjentów bezpłatne, a koszty ponosi szpital, zlecając je niezależnym agencjom.
Choć w wielu przypadkach bariera językowa pogłębia tylko stres w kontakcie z personelem medycznym, spory procent Polaków chce się jednak leczyć tutaj, a nie w rodzinnym kraju. Bo na Wyspach – jak sądzą – wszystko jest za darmo. Rzecz jednak w tym, że wiele osób nie ma pojęcia – a może udaje, że nie wie – iż przywilej korzystania z bezpłatnej opieki medycznej w Wielkiej Brytanii obwarowany jest pewnymi warunkami.
W pierwszym rzędzie, mając już w tym kraju stały adres zamieszkania, należy zarejestrować się u lekarza pierwszego kontaktu, czyli GP (General Practitioner). Formularz rejestracyjny można otrzymać w recepcji w miejscowej przychodni. Wykazy takich placówek są dostępne w internecie i w lokalnych bibliotekach publicznych. To właśnie GP kieruje pacjenta do szpitala lub specjalisty, jeśli wymaga on dalszego leczenia. Zdarza się również tak, że zanim szpital wyrazi zgodę na leczenie pacjenta z innego kraju UE, będzie wymagał dokumentu o rejestracji pracy w Wielkiej Brytanii m.in. zaświadczenia o zarobkach i odprowadzaniu podatku od dochodów. Bywa tak m.in. w przypadku konieczności zastosowania kosztownych leków, które obywatelom brytyjskim przysługują bezpłatnie.
Czasem wystarcza wydana w Polsce tzw. Europejska Karta Ubezpieczenia Zdrowotnego, EHIC (European Health Insurance Card). Jest ona potwierdzeniem, ze dana osoba ma uprawnienia do korzystania z publicznej służby zdrowia w innym kraju Unii Europejskiej, np. w Wielkiej Brytanii.
Trzeba jednak pamiętać, ze EHIC nie zawsze w pełni pokrywa koszty leczenia w innym kraju, w tym wypadku w Wielkiej Brytanii. Karta ta jest przeznaczona przede wszystkich dla turystów, a nie dla osób, które emigrują gdzieś na stałe.
W lipcu 2007 r., na łamach Cooltury zastanawiano się, czy tłumaczenia rozleniwiają imigrantów. Artykuł “sprowokowała” wypowiedź ówczesnej sekretarz Komisji Integracji i Spójności – Ruth Kelly. Stwierdziła ona m.in., że tłumaczenia stosuje się zbyt często, że demotywują one nowych przybyszów do nauki angielskiego i powinno się je ograniczyć. Być może. Ale tylko w niektórych przypadkach np. osób, które przyjechały do Wielkiej Brytanii co najmniej 5 lat temu i nadal nie nauczyły się języka.
Stykam się z takimi sytuacjami dość często. Niektóre są jednak w pełni uzasadnione. Na przykład pacjenci cierpiący na depresję czy schizofrenię rzeczywiscie mają duże klopoty z nauką nowego języka Jest im więc znacznie łatwiej przekazać lekarzowi – przez tłumacza– że słyszą np. obce głosy w słuchawce telefonu, że czują się śledzeni, czy że mają koszmarne sny. Trudno też dziwić się pacjentom, którzy przeżyli w Anglii dramat rodzinny, by od razu rozumieli, co się wokół nich dzieje. Niedawno poproszono mnie o pomoc językową dla młodego małżeństwa, których pierwsze dziecko urodziło się martwe. Oboje całkiem nieźle znali angielski. Ale sytuacja, w której się znaleźli, wymagała także nowej wiedzy.
Nie dość, że ciężko im było pogodzić się z tragedią, to musieli jeszcze podjąć decyzję o pochówku. A jak przekazać zszokowanej matce – w sposób choćby najbardziej oględny – informacje o procedurze kremacji czy pogrzebu w tym kraju? Jak powiedzieć jej o tym, że ewentualna płyta pamiątkowa może pozostać na miejscowym cmentarzyku najwyżej pięć lat?
Kiedy jednak słyszę od pacjenta że mieszka z rodziną w Londynie od ośmiu lat i “czego się nauczy, to zaraz zapomina”, to zastanawiam się, czy kiedykolwiek otworzył chociażby rozmówki polsko-angielskie. Podobny problem zauważa się wśród młodych Polek, które decydują się w nowym kraju urodzić pierwsze dziecko. Statystycznie, to właśnie one najczęściej potrzebują pomocy językowej – w okresie ciąży, w czasie porodu i później, kiedy u dzieci czy u matki stwierdza się czasem poważne powikłania.
Każda pacjentka zarejestrowana w przychodni dla kobiet ciężarnych, przypisanej do danego szpitala NHS, otrzymuje w czasie pierwszej wizyty zestaw materiałów informacyjnych w języku angielskim. Są w tam m.in. teczka z historią pacjentki (record book) i pokaźnych rozmiarów księga pt. “The Pregnancy Book” (“Wszystko o ciąży – poradnik”). Jest to absolutne kompendium wiedzy dla przyszłych matek. Położna i lekarz zachęcają kobiety do studiowana owej “biblii”, zanim dziecko przyjdzie na świat. Jednak Polki w wielu wypadkach starają się raczej pracować, dopóki się da, i jak same przyznają, że do książki nie zaglądają. Są zbyt zaganiane i zmęczone, aby usiąść ze słownikiem i przetłumaczyć sobie najtrudniejsze fragmenty. A to często lektura “The Pregnancy Book” pozwala uniknąć później niepotrzebnych problemów. Nasze rodaczki chcą na przykład rodzić przez cesarskie cięcie i od razu znieczulić się epiduralem. Tymczasem w Wielkiej Brytanii zabieg taki wykonuje się tylko w klinicznie uzasadnionych przypadkach, a podanie epiduralu –znieczulenia miejscowego w kręgosłup – może nieść ze sobą ryzyko porażenia nerwów. Kiedy więc zastrzyk podaje anestezjolog, trzeba wiedzieć, iż nie wolno się poruszyć, nawet gdyby skurcz był nie do wytrzymania.
W owym poradniku jest też przydatny rozdział na temat praw i zasiłków przysługujących kobietom rodzącym. Warto się z nim zapoznać (może właśnie wieczorami, po pracy, ze słownikiem) chociażby po to, żeby później – już na porodówce – wiedzieć, czy personel szpitalny traktuje cię właściwie.
Dla wielu polskich imigrantów życie w Wielkiej Brytanii wypełnione jest przede wszystkim pracą. Niektórzy są tak zajęci, że nie mają czasu stawić się na wyznaczoną wizytę u lekarza, a nawet na wstępne spotkanie przed zabiegiem operacyjnym. Mówi się także, że Polacy notorycznie nie dzwonią do kliniki, żeby odwołać wizytę. Zapominają? Wyjechali już z powrotem do Polski? A może boją się, że nie będą mogli się dogadać z recepcjonistką? W takich sytuacjach zamówiony tłumacz… świeci za rodaka… oczami. Warto więc wiedzieć, że po dwóch nieobecnościach na wizycie, lekarze w NHS skreślają pacjenta z listy i odsyłają z powrotem do GP.